AKTUALNOŚCI

26.10.2022

Tomek Raczek i jego pies Dropsio. Pies, który umarł, ale wciąż jest. Jak to możliwe?

W programie Adopciaki.pl często mamy kontakt z ludźmi, którzy poszukują zwierzaka po śmierci swojego czworonożnego przyjaciela. Jedni są gotowi na adopcję dopiero po dłuższym czasie, inni chcą natychmiast zapełnić pustkę. Każdy przeżywa żal po stracie na swój sposób, ale wszystkich łączą podobne emocje. Tymczasem ich smutek, tęsknota i potrzeba wsparcia często spotykają się z niezrozumieniem otoczenia, bo przecież „to był tylko pies”.

Tomek Raczek, znany krytyk filmowy, i jego partner, pisarz Marcin Szczygielski, to zdeklarowani „psiarze”, którzy od lat wspierają nasz program. Dziś Tomek zgodził się opowiedzieć nam o Dropsiu, swoim psim przyjacielu, i żałobie, którą przeżywa po jego śmierci.


Tomek wita nas w swoim domu na warszawskim Mokotowie w towarzystwie Kamy, owczarkowatej staruszki przygarniętej półtora roku temu. Ma na sobie koszulkę z nadrukowanymi zdjęciami Dropsia.

– To prezent od Marcina – mówi. – Marcin sprawił mi tę koszulkę tydzień po śmierci Dropsia, żebym miał go zawsze przy sobie. Jego zdjęcie mam też na tapecie telefonu, więc kiedy tylko po niego sięgam, a robię to przecież wiele razy w ciągu dnia, widzę spojrzenie Dropsia. Za każdym razem czuję się trochę poruszony, ale dobrze mi z tym. Mam poczucie, że patrzy na mnie cały czas.



Adopciaki.pl: Dropsio towarzyszył ci przez wiele lat. Każdy, kto ogląda twoje recenzje albo śledzi wpisy w mediach społecznościowych, musiał przynajmniej raz go zobaczyć. Jak pojawił się w twoim życiu?

Tomek Raczek: Dropsio trafił do nas 10 lat temu jako szczeniak, adoptowaliśmy go z domu tymczasowego znajomej wolontariuszki. Na zdjęciu wychylał się z koszyka i strzelał okiem w stronę obiektywu. Jego rodzeństwo zostało już przygarnięte, został tylko on – krnąbrna, nieposłuszna, roześmiana czarna kulka. „Hm – pomyślałem – niepodporządkowujący się i w dodatku uwielbiający występy przed kamerą, jesteśmy tacy podobni!” To wyglądało na przeznaczenie. Niedługo potem Dropsio znalazł się w naszym domu.

A: Miłość od pierwszego wejrzenia?

TR: Tak i nie. Kiedy Dropsio się u nas pojawił jako mały piesek, był po prostu naszym podopiecznym, słodkim rozrabiaką. Więź, którą potem stworzyliśmy, stała się czymś, co nazwałbym raczej przyjaźnią. Bo przyjaźń to relacja, którą buduje się latami, a nie deklaruje na dzień dobry. Nie ufam ludziom, którzy nazywają „przyjacielem” kogoś, kogo poznali dzień wcześniej.


A: Jak wyglądały wasze początki?

TR: Na początku musieliśmy oczywiście Dropsia wychować, nauczyć życia, zadbać, żeby miał wszystko, czego potrzebuje. Kiedy podrósł, stał się uroczym młodym psem sprawiającym mnóstwo kłopotów, bo był niezwykle emocjonalny. Dlatego postanowiłem zabrać Dropsia do psiej szkoły. Na początku robił nawet duże postępy, ale bardzo szybko jego zainteresowanie szkołą całkowicie się wypaliło. Nie reagował na polecenia, siedział znudzony, patrzył w moją stronę i miał wszystkiego dosyć. Więc uznałem, że nie ma sensu go zmuszać, że widocznie nie jest typem wzorowego ucznia i trudno, niech już sobie będzie taki niedouczony. I taki pozostał, niepokorny, żyjący na swoich zasadach. A ja mu na to pozwalałem.

A: Nie uczyłeś go komend?

TR: Te podstawowe, zapewniające mu bezpieczeństwo, oczywiście znał. Ale komendy w stylu „daj łapę” czy „daj głos” uważam za totalnie zbędne i wręcz uwłaczające psiej godności. Jest mnóstwo poradników, które mówią, jak postępować z psami, co to znaczy, że pies robi to czy tamto. Część jest bardzo przydatna, ale czasem stoi za tym zwykły protekcjonalizm. Przekonanie, że możemy posługiwać się psem jak jakimś urządzeniem. Jak tu włączymy, to świeci, a jak tam włączymy, to gra. To nie jest tak. Pies nie jest urządzeniem, to odrębny byt, istota, która ma swoją indywidualność, charakter, upodobania, i trzeba to szanować. Kama, nasz drugi piesek, jest zupełnie inna niż Dropsio. Ja i Marcin też jesteśmy różni. Nigdy nie postrzegaliśmy naszych relacji w kategoriach my-ludzie i one-psy, tylko jako cztery odrębne byty, Dropsio, Kama, Marcin i Tomek, którzy mają swoje charaktery, swoją historię, swoje ulubione rzeczy i którzy mieszkają pod jednym dachem.


A: W którym momencie poczułeś, że wasza więź przerodziła się w przyjaźń?

TR: Im dłużej Dropsio był ze mną, tym więcej podobieństw dostrzegałem między nami. Może jest coś w powiedzeniu, że pies upodabnia się do opiekuna, a opiekun do psa, ponieważ mam dokładnie taki sam stosunek do świata, jaki miał Dropsio. Uwielbiam łamać zasady, zmieniać definicje. Uwielbiam wolność na moich warunkach. I odnajdywałem te cechy w Dropsiu. Nie próbowałem go zmieniać, bo dzięki temu stawał mi się coraz bliższy. Był moim kompanem, rodzajem brata, z którym rozumieliśmy się w pół szczeknięcia. I nawet jeśli czasem na spacerze robił rzeczy, które denerwowały innych ludzi, na przykład szczekał, to oczywiście próbowałem reagować, ale w głębi duszy myślałem: „a niech sobie poszczeka, tyle jego szczęścia, ile sobie poszczeka”. Może zachowywałem się niezbyt społecznie, ale przyznam szczerze, że dobro Dropsia było dla mnie ważniejsze. Bo przecież staje się po stronie przyjaciela, prawda?

Więź między nami polegała na potrzebie bliskości, przytulania, ale też niesłychanej empatii z jego strony. Na przykład bezbłędnie wyczuwał, że coś mi dolega i, nieproszony, natychmiast działał. Gdy cierpiałem na zapalenie korzonków, pierwszy i na szczęście jedyny raz w moim życiu, ból był tak straszny, że nie mogłem się przewrócić na drugi bok. Dropsio wskoczył wtedy na łóżko, położył się wzdłuż mojego ciała i ogrzewał mi plecy. Nie pokazywałem mu, gdzie ma się położyć. Był to z jego strony instynkt, może tylko przypadek, ale bardzo mi wtedy pomógł.

A: Dropsio miał zdiagnozowany zaawansowany nowotwór, wiedziałeś, że nie zostało mu wiele czasu. Czy można się przygotować na śmierć przyjaciela?

Zupełnie nie byłem na to gotowy, Dropsio miał co prawda 10 lat, ale był w świetnej formie. Choć teraz myślę, że z każdym rokiem rósł we mnie podświadomy lęk, że jednak za jakiś czas przyjdzie mi się z nim rozstać. Wielokrotnie powtarzałem, że gdyby coś się stało Dropsiowi, to ja nie wiem, co bym zrobił, że nawet nie chcę sobie tego wyobrażać.

Ale on nie wykazywał żadnych oznak ciężkiej choroby, więc już diagnoza była dla mnie szokiem. Zwłaszcza że weterynarz, który prowadził go od początku, po prostu umył ręce. Usłyszałem tylko, że to zaawansowany nowotwór z przerzutami i że nic się nie da zrobić. Nie zaproponował żadnego postępowania, nawet żeby uśmierzyć ból, poprawić Dropsiowi jakość życia. Wściekłem się wtedy, ale tak naprawdę, krzyczałem, może nawet obrażałem. W efekcie dostałem wskazówkę, żeby zgłosić się do kliniki na Białobrzeskiej, która specjalizuje się w nowotworach. Tam rzeczywiście spotkałem się z zupełnie innym podejściem. Profesor potwierdził co prawda, że nowotwór nie podlega leczeniu, ale przepisał leki przeciwbólowe. Długość życia oszacował na trzy miesiące, maksymalnie. Niestety Dropsio zmarł już tydzień później.

A: Byłeś przy tym?

TR: Byłem, choć nie do końca. Po diagnozie starałem się spędzać z Dropsiem jak najwięcej czasu, żeby wykorzystać każdy moment, który nam pozostał. Uważałem za swój największy obowiązek zadbać, żeby nie odczuwał strachu. Mówiłem mu, że będę z nim do końca, że będę go trzymał za łapę, tak jak moja mama trzymała za rękę mojego ojca, kiedy umierał. Ktoś się może żachnąć, że tam mówimy o człowieku, a tu o psie, ale nie ja nie widziałem powodu, żeby myśleć o tym inaczej. W tym ostatnim tygodniu musiałem wyjechać na trzy dni, bardzo tego nie chciałem i w czasie tej podróży cały czas o nim myślałem. Bałem się, że coś się może zdarzyć, więc bardzo się ucieszyłem, gdy po powrocie przywitał mnie w całkiem dobrej formie. Poszliśmy na spacer, biegał w wysokich trawach, zjadł normalnie pełną miskę jedzenia. A w nocy zmarł. Doczołgał się jeszcze do mojego łóżka i przy mojej głowie umarł. Gdy rano się obudziłem już nie żył. Nie było mi więc dane trzymać Dropsia za łapę, ale byłem blisko.

A: Słyszeliśmy od wielu osób opowieści o tym, jak ciężko chory pies umarł dzień czy dwa po powrocie jego opiekuna z podróży. Mieli poczucie, że specjalnie na nich poczekał. Też tak pomyślałeś?

Myślę, że to była nagła śmierć, najprawdopodobniej pękła nowotworowa torbiel. Natomiast rzeczywiście odszedł w taki sposób, żeby sprawić jak najmniej kłopotu. Tak szybko, że nie cierpiał, nie musiałem patrzeć na jego agonię, nie wystawił mnie na straszną próbę podjęcia decyzji o uśpieniu. Za to jestem mu wdzięczny.

To poczucie, o które pytasz, miałem, kiedy umierała Miecia, nasz poprzedni pies. Była już obłożnie chora, prawie nie wstawała. Kiedy wróciłem z tygodniowej podróży, nie była w stanie się podnieść. Podszedłem do niej i zobaczyłem w jej oczach taki spokój, że jestem, że nie została sama. I następnego dnia umarła. W jej przypadku miałem stuprocentową pewność, że na mnie poczekała.

A: Dropsio nie był twoim pierwszym psem, już kilka razy musiałeś się zmierzyć z odejściem zwierzaka. Czy zawsze przeżywałeś to podobnie?

Miałem w życiu wiele zwierząt, ale każde odejście, czy to psa, czy kota, bo była też przecież Kicia, było zupełnie inne i wyjątkowe. Była Śnieżka, mój pierwszy piesek, była właśnie Mieciunia, która tu umierała. Natomiast to, co się wydarzyło z Dropsiem, okazało się zupełnie czymś wyjątkowym.

Samego mnie to zaskoczyło, nie sądziłem, że dojdzie do aż takiego poziomu przyjaźni. To, co się dzieje teraz, po śmierci Dropsia, też jest dla mnie zaskakujące. Aż takiej żałoby jak po nim nigdy nie przeżywałem. Na pewno z czasem to się zmieni, ale na razie, a minęły cztery miesiące, nie czuję żadnej ulgi. Wciąż jestem na etapie, że gdy widzę jego zdjęcie, chce mi się płakać, nie mogę się opanować.

A: Dwa dni po jego śmierci napisałeś: „To takie niebuddyjskie rozpaczać po stracie. Dropsiu, zapisałem się na medytacje w milczeniu. Spotkajmy się tam, dobrze?” Wielokrotnie mówiłeś, że bliski ci jest buddyzm, uprawiasz vipassana, buddyjskie medytacje w milczeniu. Spotkasz w nich Dropsia?

Czasem myślę, że to właśnie obecność Dropsia w moim życiu i ta niezwykła relacja sprawiły, że zainteresowałem się buddyzmem. Wychowałem się w katolicyzmie, ale to okropne przekonanie katolików, że zwierzęta zostały stworzone, żeby służyć człowiekowi, było tak niezgodne z tym, co czułem, że zacząłem szukać jakiejś innej doktryny filozoficznej. Jestem, można powiedzieć, buddystą ateistą, to znaczy nie uprawiam religii buddyjskiej, ale uznaję filozofię buddyjską jako mi najbliższą, bo według niej w zwierzętach i ludziach jest taka sama energia. Przechodzi z jednego stworzenia na drugie, nie ma podrzędności i nadrzędności. Wspólnota ze zwierzętami jest bardzo płynna i prawdziwa. I jest to też absolutnie zgodne z tym, co czuję w sprawie Dropsia. Nasz kontakt był ponadgatunkowy, czasem miałem wrażenie, że myślimy tak samo, odczuwamy tak samo. On oczywiście na sposób psi, ja na sposób ludzki, ale gdzieś tam spotykaliśmy się, była jakaś wspólna płaszczyzna odczuwania i istnienia.

A: Trzy tygodnie później zamieściłeś poruszający post: „Jest po północy. Za oknem pada deszcz. Dopala się świeca. Znajduję to zdjęcie. Jesteś, Dropsiu, jesteś”. Czujesz jego obecność?

Jest obecny na różne sposoby. Jest w sensie materialnym, to znaczy w postaci prochów, które, na szczęście, zgodnie z prawem, można trzymać w domu. W krematoriom dostałem też w prezencie odcisk jego łapki i kosmyk sierści oprawione w ramkę. W pierwszym momencie wydało mi się to zbyt sentymentalne, ale wziąłem tę ramkę i postawiłem koło łóżka, w miejscu, gdzie umarł. Teraz cieszę się, że to mam i uważam, że był to bardzo dobry pomysł. Pojawił się też na koszulce, którą dostałem od Marcina. Adresówka, która była przy jego obroży, wisi teraz na moim biurku przy lampie, zawsze oświetlona. Jest też na telefonie, więc jest ze mną zawsze i wszędzie, gdziekolwiek jeżdżę. Poza tym pozostaję z nim w jakimś takim energetycznym kontakcie, tak, jakby był, tylko bez fizycznej obecności. Mam wrażenie, że patrzy na mnie cały czas.


A: Jest z wami jeszcze Kamcia. Czy obecność drugiego psa w domu przynosi ulgę?

Nie, to tak nie działa. Oczywiście, obecność Kamci sprawia, że w domu nie brakuje ruchu, nie ma poczucia pustki, którą trzeba natychmiast zapełnić, ale to nie zmniejsza w żadnym stopniu mojej żałoby po Dropsiu. Dropsio to Dropsio, a Kama to Kama.

A: Dropsio pojawia się teraz w twoich postach chyba jeszcze częściej niż za życia. Każdy z tych postów wzbudza ogromne emocje, sypią się polubienia, serduszka, komentarze. Robisz to, bo…?

Mam taką potrzebę, żeby on jeszcze cały czas gdzieś tam istniał, mam potrzebę upamiętniania go, wymyślania jakichś okazji, żeby umieścić jego zdjęcie albo żeby coś nazwać jego imieniem. Wspominanie Dropsia, pomimo tego, że jest poruszające i że czasem powoduje łzy, sprawia mi przyjemność. Lubię o Dropsiu myśleć, lubię o Dropsiu mówić, dlatego też zgodziłem się na tę rozmowę. Dropsio istnieje również w ten sposób.

Spotykałem się w internecie też z komentarzami, że po co tak to rozpamiętuję, niektórzy mieli wręcz takie ezoteryczne koncepty, że nie pozwalam duszy Dropsia odejść, inni radzili, żebym wziął innego psa, bo wtedy przestanę tak przeżywać odejście poprzedniego – to najczęściej. Problem polega na tym, że ja nie chcę zapomnieć i przestać myśleć o Dropsiu. To brzmi trochę jak rada, że jak umrze ci mąż, to sobie weź innego. To nie jest tak, że można jednego psa zastąpić drugim, przyjaciela innym przyjacielem.

A: Większość jednak wspiera cię, ludzie próbują pomóc. Ale czy inni mogą w jakikolwiek sposób pomóc w przypadku żałoby po śmierci zwierzęcia?

Na pewno pomagają dowody współodczuwania – nie współczucia, tylko współodczuwania. Na przykład komentarze, że „wiem, co pan czuje, bo sam coś takiego przeżyłem, zdarzyło mi się to i rozumiem”. Albo po prostu „jestem z tobą”. To rzeczywiście pomaga. Zwłaszcza jeśli nie towarzyszy temu zastrzeżenie, że „co prawda wiem, że to dotyczy psa, a nie człowieka, ale jednak rozumiem”, i tak dalej. Wolałbym, żeby takich zastrzeżeń nie było. Nie ma potrzeby przypominać cały czas o tej różnicy międzygatunkowej, bo przyjaźń czy miłość naprawdę nie wybiera gatunków.

A: Co nie pomaga? Czego lepiej nie robić?

Mnie z pewnością nie pomagają dobre rady, żeby wziąć sobie nowego psa, i podsyłanie zdjęć piesków podobnych do Dropsia z sugestią, że mógłbym go sobie wziąć, czyli zamienić Dropsia na Dropsia. Nie pomagają też komentarze, że żałoba musi się skończyć i trzeba przejść nad śmiercią do porządku dziennego. Żałoba ma swój czas, ma swój rytm, u różnych ludzi różnie przebiega. Jeżeli ktoś ma potrzebę wspominania, nie należy mówić mu, że to niezdrowe. Jeśli ktoś nie ma takiej potrzeby, nie należy wzbudzać w nim poczucia winy, że tak szybko zapomniał. Nie ma co wymądrzać się na ten temat i dawać dobrych rad, po prostu trzeba to uszanować.

A: A jednak wspomniałeś, że przeglądasz profile schronisk, fundacji, na których prezentowane są psiaki szukające domu. Czyli nie wykluczasz adopcji?

Uwielbiam psy i myślę, że w którymś momencie kolejny pies mógłby trafić pod nasz dach. Jestem na to otwarty, nie wykluczam takiej możliwości. Natomiast Marcin ciężko przeżył odejścia naszych zwierząt, nie chce narażać się na kolejne rozstania. Przy czym ja, jako już trzydziestoletni prawie partner Marcina, czyli tak zwany mądry partner, nie podejmuję dyskusji. W ogóle nie poruszam tego tematu, a życie i tak się potoczy tak, jak się potoczy. Zobaczymy.

A: Może Dropsio będzie za tym stał?

No właśnie.

Rozmawiała: Elżbieta Malczyk, Adopciaki.pl


PRZECZYTAJ TAKŻE:


Adopciaki.pl to program adopcji zwierząt prowadzony przez Fundację Viva! w partnerstwie z firmą Purina, który zrzesza ponad 100 domów tymczasowych dla bezdomnych psów i kotów. Pod okiem naszych wolontariuszy zwierzaki uczą się życia z człowiekiem. A kiedy są gotowe do adopcji, szukamy im domów na stałe.

Purina pomaga nam w promocji zwierząt do adopcji, dofinansowuje ich utrzymanie w domach tymczasowych i przekazuje zapas karmy dobranej do ich indywidualnych potrzeb.

Ale Purina dba też o wiele innych spraw ważnych dla zwierząt, ich opiekunów i planety.
Dowiedz się więcej o zobowiązaniach PURINA 


CHCESZ RAZEM Z NAMI POMAGAĆ ZWIERZAKOM?
Dołącz do nas jako dom tymczasowy, darczyńca albo partner
Dowiedz się, jak możesz to zrobić!