ŻYCIE Z ADOPCIAKIEM

31.10.2017

W PAMIĘCI NA ZAWSZE

Ten, kto nie miał w domu psa lub kota, nigdy nie zrozumie, co znaczy strata ukochanego przyjaciela. Są ludzie, którzy latami nie potrafią się z tym uporać - odwiedzają miejsce pochówku, przechowują obrożę jak cenną relikwię, łapią się na tym, że wciąż myślą o ich nakarmieniu. 


Dla mnie to całkowicie zrozumiałe, ponieważ sama doświadczyłam bólu związanego z odejściem kilkorga z moich czworonogów. Pomimo upływu lat wciąż o nich myślę. Jednym z nich był Argo - wspaniały rasowy dog de bordeaux (taki jak “Śliniak” z popularnego serialu “Rodzina zastępcza”). Argo był jedynym psem z rodowodem jakiego miałam, niestety był w naszej rodzinie tylko 5 lat. Wzięliśmy go jako szczeniaczka - śliczną rudą kluseczkę. Cudownie bawił się i dorastał z moimi synami. Był posłuszny i niezwykle łagodny, choć jego wygląd budził wśród obcych respekt. Pewnego dnia zachorował. Przestał jeść, wymiotował. Poszliśmy do weterynarza, wyniki morfologii wyszły fatalnie. USG wykazało rozległego raka wątroby i trzustki. To był czas kiedy na świat przyszła moja córeczka. Jednak pomimo zajęć przy niemowlęciu, dwóch starszych synach i pracy, postanowiłam podjąć desperacką walkę o rudego przyjaciela. Codziennie, przez dwa tygodnie, jeździłam z nim na kroplówki, robiłam zastrzyki w domu. Niestety na niewiele się to zdało. Pies słabł, chudł w oczach i bardzo cierpiał. W końcu lekarz powiedział mi wprost, że leczenie już nic nie da, że nie ma sumienia brać ode mnie kolejnych pieniędzy. Po tej rozmowie poszłam z Argo na spacer. Moja wychudzona, zniszczona przez okrutną chorobę psina jakby trochę się ożywiła, pomyślałam wtedy z nadzieją, że może nastąpi cud i jednak wyzdrowieje. Niestety, to był nasz ostatni spacer. Po powrocie do domu Argo położył się przed schodami i nie miał siły wejść na piętro, ja nie miałam siły go wnieść. On wył z bólu, ja siedziałam i ryczałam z bezradności. Minęły kolejne dwa dni, w których dom wypełniał się cichym skomleniem umierającego psa. Jedyne, co mogłam wtedy dla niego zrobić, to skrócić jego ogromne cierpienie. To była jedna z najtrudniejszych decyzji w moim życiu. Jednak nie byłam w stanie pojechać z nim do weterynarza. Poprosiłam o pomoc mojego brata. Gdy zabierał Argo do lecznicy, ten spojrzał mi w oczy po raz ostatni tak wymownie, jakby wiedział, że więcej się nie zobaczymy. Dziś nie mogę sobie darować tego, że nie było mnie przy nim, kiedy zasypiał. Od tamtej pory minęło już prawie 10 lat, a ja wciąż mam przed oczami to spojrzenie. Długo nie mogłam też zdecydować się na przyjęcie następnego zwierzaka. Zapytałam naszych adopciakowych Ambasadorów o ich wspomnienia - jak żegnali stworzenia, które kochali. 


Nierozłączne

Agnieszka Woźniak-Starak rozstała się ze swoją ukochaną suczką Figą w zeszłym roku. 

 - Trafiła do mnie dzięki Fundacji Viva! i Zwierzakom z Mińska - opowiada prezenterka. Miała ponad dziesięć lat, była schorowana i po przejściach, ale była najcudowniejszym psem na świecie. Byłyśmy zawsze razem, w podróży, na planie zdjęciowym. Figa prawie nie widziała i prawie nie słyszała, ale wypracowałyśmy sobie własny system znaków i komunikacji. Gdy chciałam, żeby mnie zobaczyła, machałam jak wariatka rękoma, kiedy chciałam, żeby mnie usłyszała, klaskałam, to zawsze działało. Za każdym razem, gdy udało jej się mnie namierzyć, szalała z radości. Figa nie lubiła ludzi, dla niej istnieliśmy tylko ja i Pikuś - chihuahua mojej mamy, który ze względu na Figę po jakimś czasie zamieszkał ze mną i nie odstępował jej na krok. 

Była ze mną tylko dwa lata, ale były to jedne z najlepszych lat w moim życiu, chyba po prostu przyniosła mi szczęście. Odeszła nagle w ubiegłym roku, 6 czerwca, gdy kręciłam w Azji program. Gdybym wiedziała, że tak się stanie, nigdzie bym nie pojechała. Do końca życia będę żałować, że nie było mnie wtedy przy niej, że nie mogłam się z nią pożegnać. Mogłam to zrobić tylko we śnie, przyśniła mi się rok później, kiedy znowu byłam w Azji. Z żadnym psem nie byłam tak związana jak z Figą, chociaż wszystkie moje psy kochałam i kocham bardzo, ale z nią łączyło mnie coś szczególnego, to była psia miłość mojego życia”. 


Mrucząca królowa domu

Często w snach odwiedza swojego opiekuna Marcina Szczygielskiego jego Kicia, z którą dane było mu przeżyć aż 22 lata! - Kicia urodziła się w szufladzie z bielizną mojej przyjaciółki Joanny w maju 1994 r. - mówi Marcin. - Razem z Tomkiem od razu zdecydowaliśmy, że czarno-biała, włochata kuleczka trafi do nas. Gdy odrobinę podrosła i mogła już rozstać się z rodzeństwem oraz mamą, przyjechała do naszego ówczesnego domu na Żoliborzu. Z miejsca podbiła serce Śnieżki, białego, kudłatego kundelka, który już z nami mieszkał. Kicia rosła szybko, jej silny charakter okrzepł i ustabilizowała się jej wizja świata, w którym to ona miała nas i psy, a nie na odwrót. Prawdopodobnie uważała nas za niezbyt rozgarniętych. Rozstawiała po kątach kolejne czworonogi, które do nas dołączały – nawet potężna Miecia, kruczoczarna krzyżówka wilczura i doga, błyskawicznie nauczyła się schodzić jej z drogi. Kicia uwielbiała koncertować na klatce schodowej schodowej, bo tu jej śpiewy nabierały mocy potęgowane echem. Była piekielnie inteligentna, zawsze wiedziała, czego chce i potrafiła to wyegzekwować. Gdy domowe życie toczyło się zgodnie z jej oczekiwaniami, była przemiła i słodka jak ulepek. Gdy jednak z rzadka coś działo się nie tak, jak chciała, wymierzała nam za to dotkliwe kary – od „pamiątek” w łóżkach lub na stole, aż po przemielenie na drobne, mokre wiórki dwustuzłotowego banknotu, zostawionego nieopatrznie na szafce. Towarzyszyła nam w kolejnych przeprowadzkach, z których nie była zbyt zadowolona, razem z nami żegnała psich przyjaciół, gdy docierali do mety. Gdy jej kocia, zawiła, tajemnicza ścieżka dobiegała końca, długo walczyła i nie chciała się poddać. Kiedy się poznaliśmy, miałem dwadzieścia dwa lata. W chwili rozstania – czterdzieści cztery. Zmieniałem się przez te lata, zmieniałem prace, zawody, światopogląd, marzenia i cele. Ona była wciąż ta sama, może z czasem tylko nieco poważniejsza i bardziej dostojna. Nieodmiennie każdego dnia, gdy wracałem z pracy do domu, wybiegała mi na spotkanie. Gdy pisałem, rysowałem lub oglądałem filmy, zwijała się na moich kolanach w mruczący kłębek. Kiedy było mi źle, wyczuwała to natychmiast i próbowała pocieszać. Nie ma jej od roku, ale ja wciąż chyba nie umiem w to uwierzyć. Łapię się na tym, że niekiedy zaglądam do pralni, żeby sprawdzić czy kocia miska jest pełna, a gdy wieczorami gaszę światła w domu, odruchowo zerkam na tarasowe okna, aby upewnić się, że nie została na dworze. Nie wiem, czy kiedyś jeszcze jakiś inny kot pojawi się w moim życiu, na razie wydaje mi się to nieprawdopodobne, bo Kicia nadal w nim jest. Pojawia się w moich myślach każdego dnia. I często mi się śni.


Psi nagrobek

Włodzimierz Zientarski miał wiele psów i o każdym potrafi mówić godzinami, wspominając je z czułością. Wzrusza się, gdy opowiada o ich śmierci. Najgorzej przeżywał rozstania z tymi, które trzeba było uśpić - tak jak Iwana, ogromnego niewidomego owczarka alzackiego, który z powodu raka mózgu stał się bardzo agresywny czy Melę - sukę rasy mastif hiszpański, która po zastrzyku umierała mu na rękach. - Popłakałem się wtedy strasznie, pochowałem ją i po raz pierwszy w życiu zapragnąłem postawić psu nagrobek na swojej działce w Puszczy Białowieskiej. Trzeba było zobaczyć minę kamieniarza, kiedy pojechałem, żeby poprosić go o kawałek kamienia z napisem Mela - kompletnie nie mógł tego zrozumieć. A ja po prostu czułem taką potrzebę. 


Rozmawiała: Magda Nowakowska