PIES
Mój świat jest bardzo ciasny. Przemierzenie go zajęłoby mi tylko chwilę, ale bardzo boję się go zwiedzać. Mój świat nie chce, żebym go poznał. Daje mi to odczuć, uwalniając skrywane w swoich zakamarkach niebezpieczeństwa, gdy tylko próbuję nieco się w niego zagłębić. Wiem na przykład, że gdy odkleję się od ścian mojego świata, natykam się na swojego sobowtóra. Nazywam go „Wark”, bo nadanie mu nazwy pozwala mi oswoić lęk przed nim. Boję się go, bo kiedy przypadkiem się zderzamy, warczy wściekłe i szczypie mnie ostrymi zębami. W głębi duszy wiem, że on też się boi. Ta myśl pomaga mi go nie nienawidzić.
Kiedyś usłyszałem, jak wołają na niego „Bury”, ale sam nie wiem, czy w on sam w ogóle uważa to za swoje imię. Było to tego samego dnia, kiedy kolejny raz zjawili się o n i.
Najpierw rozległy się odgłosy niespiesznie stawianych kroków, potem przeciągłe skrzypniecie i nagle szorstki głos, sam również podobny do warknięcia, rzucił:
– Te psy są całkiem ślepe. Jakby nie chciały się przesunąć, przepychaj je nogą. Tylko stanowczo. Żeby poczuły respekt i nie gryzły. Już i tak same się na siebie rzucają.
Tak zorientowałem się, że mój wróg wcale nie jest moim wrogiem, choć nadal uważam, by nie wchodzić mu w drogę. Grozi to późniejszym bólem.
Skąd mam zresztą wiedzieć, że tajemnicza kolczasta obręcz zniknęła? Zanim trafiłem do świata z „Warkiem”, miałem swój własny, jeszcze mniejszy. Jego granice także wyznaczał mi ból, ale zupełnie inny, niż ten powodowany zębami mojego sąsiada. Każda próba wyjścia poza świat kończyła się dla mnie przyduszeniem przez zimne ostre szpony. Im mocniej się zapierałem, tym bardziej raniłem sobie szyję i traciłem oddech.
Dlatego to ruch, był i jest, dla mnie śmiertelnym zagrożeniem i największym wrogiem. Wcale nie „Wark”.
***
Sen poznaję głównie po tym, że odzyskuję wzrok. Widzę plątaninę kolorowych obrazów, część z nich pamiętam jeszcze z czasów, gdy nie byłem niewidomy. Kiedy moje powieki gwałtownie podskakują, a kolory ustępują miejsca ciemności, wiem, że się obudziłem.
Pewnego dnia ze snu wyrwały mnie przeplatające się w chaosie głośne ludzkie głosy. Narastając z każdą sekundą, groźnie brzmiący harmider zbliżał się coraz bardziej do mojego czarnego ciasnego świata. Naraz wiele bodźców zaczęło na mnie napierać, słyszałem ujadanie przerażonego „Warka”, próbującego rozpaczliwie odpędzić od siebie nacierające nieznane zapachy, odgłosy i dotyk. Dużo łagodniejsze, niż te, do których przywykliśmy, ale jednak całkiem obce.
Nie wiem, co działo się później z moim towarzyszem niedoli. Nigdy więcej go już nie usłyszałem ani się z nim nie zderzyłem. Możliwe, że zostawił na moim ciele jakąś pamiątkę po sobie, prawdopodobnie blizny po ugryzieniach. Chyba nigdy wcześniej nie pragnąłem odzyskać wzroku tak bardzo, jak wtedy, gdy uświadomiłem sobie, że nie mogę ich zobaczyć.
***
Musiałem nauczyć się nowych bodźców. Dowiedzieć się, że nie każdy dotyk niesie za sobą ból. Mój nowy świat nie jest dużo większy, ale nie czyha w nim już tyle niebezpieczeństw. Przed zaśnięciem słyszę inne zwierzęta – mówią mi, że to dobre miejsce. Wierzę im, choć co jakiś czas kojących dźwięków ubywa.
– Poszły do swojego domu, wiesz? – nigdy wcześniej nie słyszałem ludzkiego głosu tak spokojnego, nie skażonego krzykiem.
Odwiedzała mój świat regularnie i po prostu mówiła, aż nie przestałem bać się jej obecności. Kiedy przychodziła, w powietrzu unosiło się przyjemne ciepło oddechu i ciała. Kiedy odchodziła – pojawiał się zapach jedzenia, a woda nabierała wyjątkowej świeżości. Nie ufałem jej do końca, jednak lubiłem jej obecność.
– Ty też kiedyś odnajdziesz swój dom. – wróżyła mi, podczas gdy ja za pomocą węchu starałem się ustalić jej kształt.
Z jednej strony nie chciałem kolejny raz przeprowadzać się do innego świata, z drugiej pragnąłem wierzyć legendom, które w nocy rozpowiadały zwierzęta.
„DOM” miał być ciepły, suchy, wypełniony ludźmi o łagodnych glosach i ostrożnych ruchach. Ze wszystkich wygód, o których słuchałem, właściwie ważna była dla mnie właściwie tylko jedna. Przez lata znoszenia rozmaitych niewygód, nauczyłem się mężnie stawiać im czoła. Mógłbym spać na wilgotnej ziemi, jedzenie, prędzej czy później, bym znalazł albo ono znalazłoby mnie, grube futro ochroniłoby mnie przed zimnem, jak robiło to do tej pory. Jedno już jednak wiem na pewno: nie jest dobrze żyć sam na sam z ciemnością.
KOT
Chciałem być sam. Sam na sam z ciemnością!
Ostrzegałem ich, żeby nie podchodzili, ale oni nie posłuchali. Dźgali mnie spiczastymi paluchami, ciągnęli za ogon i łapy.
Jeszcze niedawno mógłbym spojrzeć swoim oprawcom w oczy, dziś są tylko koślawymi zlepkami dźwięków, mglistych poblasków. Buzowała we mnie nienawiść do tych szponów i ich właścicieli. Oczami wyobraźni rozszarpywałem ich ciała, pozostawiając jedynie szkarłatne strzępy. Za wszelką cenę chciałem uciec od bycia, jak one – psy, uniżenie, niemal z wdzięcznością, przyjmujące każdy cios.
Zanim oślepłem, zakradłem się jednego dnia do jakiegoś obskurnego gospodarstwa. W zawilgotniałym boksie na podwórku trzęsły się z zimna dwa kundle. Prawie nie wstawały z ziemi, przyklejone do przeciwległych ścian boksu. Dzisiaj już wiem, że były ślepe, dlatego panicznie bały się poruszać.
Wynalazłem sobie całkiem wygodne legowisko pod pustym już kurnikiem i na kilka dni stałem się tymczasowym lokatorem tego miejsca. Gdybym tylko wtedy umiał wystarczająco docenić umiejętność patrzenia! Tak wyrażałem przecież tyle różnych emocji. Spojrzenie było moim gestem przyjaźni, ostrzeżeniem, bronią. Do t a m t e g o dnia…
W ciągu całego mojego pobytu w gospodarstwie psy miały tylko dwóch „gości” – wysokiego i niskiego mężczyznę, wykonującego każdy ruch tak powoli, jakby był wielkim osiągnięciem. Dopiero po otwarciu boksu niski mężczyzna ożywiał się, krzycząc, przedrzeźniając pełne przerażenia szczekanie psów i machając nogą okutą w ciężki but na prawo i lewo.
– Te psy są całkiem ślepe. Jakby nie chciały się przesunąć, przepychaj je. Tylko stanowczo, żeby poczuły respekt! – pouczał swojego towarzysza.
Ze zgrozą obserwowałem bezbronność zwierząt wobec swoich oprawców. Miski ledwo pobrudzone przygniłą kaszą zagarniały łapami po omacku, a nie mogąc sobie z tym długo poradzić, zaczynały piszczeć z bezsilności. Nie rozumiałem, czemu nie rzucą się na tych dwóch facetów, czemu nie wgryzą się w tę bezkarnie figlującą po boksie nogę?
Co gorsza, jedyne przejawy agresji, jakie w nich dostrzegłem, przejawiały wobec siebie nawzajem. Jako że klatka, w której żyły, była niezwykle ciasna, wystarczył jeden ruch każdego z nich, by zetknąć się z sąsiadem. Przerażone nagłym kontaktem zaczynały warczeć i kąsać na oślep.
Nie mogąc znieść dłużej tego nędznego widoku, postanowiłem znaleźć schronienie przed zimnem z daleka od tego naznaczonego cierpieniem i upokorzeniem gospodarstwa.
Szedłem poboczem drogi, by w razie niebezpieczeństwa móc szybko wskoczyć w wysoką trawę. Dość rychło musiałem zastosować wymyślony przez siebie kamuflaż – banda rozwrzeszczanych chłopaków z pakunkami na plecach, gdy tylko mnie ujrzała, znacząco przyspieszyła kroku. Nabuzowany tym, co jeszcze nie tak dawno zobaczyłem w feralnym gospodarstwie, przysiągłem przed samym sobą ucieczkę przed ubezwłasnowolnieniem za wszelką cenę!
Przewodzący grupie chłopców dryblas nagle zwolnił, myśląc pewnie, że zmyli mnie brakiem pośpiechu. Dobrze go rozgryzłem. W momencie, gdy skoczył na mnie z rozwartymi ramionami, zwinnie odskoczyłem w bok.
Mój triumf był momentem, szybkim błyskiem, który oświetlił mnie z tyłu, a potem zapadła ciemność, moja przyszła najwierniejsza towarzyszka…
***
Wściekłe odpychałem się łapami. Waliłem nimi, o ironio, na oślep. Często próbowano mnie dotykać – na początku gwałtownie i stanowczo – potem już o wiele ostrożniej, czasem wręcz tylko symbolicznie zaznaczając intencje zbliżenia się do mnie. Ktoś przemawiał do mnie łagodnym głosem, starając się mnie udobruchać i przy okazji przybliżał się ze swoim zapachem. Ludzkim zapachem.
Pierwsi ludzie, z którymi miałem bliższą styczność, nosili białe fartuchy. Również zwracali się do mnie łagodnie, ale zaraz potem zadawali mi ból różnymi małymi urządzeniami zakończonymi czymś cienkim i ostrym. Na szczęście wychodziłem z tych tortur mocniejszy, jakby zahartowany nadmiarem nieprzyjemnych bodźców. Teraz bardzo uważam, by nie dać się zwieść ludziom o łagodnym głosie.
W miejscu, do którego trafiłem, jest ciepło, sucho i na pewno nie jestem tu jedynym kotem. Moi współlokatorzy także próbują się do mnie zbliżyć, przekonując, że nie ma tu już niczego, co powinno budzić strach. Jestem sceptyczny wobec tych zapewnień, choć muszę przyznać, że nie spotkały mnie tu jeszcze żadne większe nieprzyjemności. Nigdy nie chodzę głodny, mam stały dostęp do wody i, pomijając przeklętą ślepotę, czuję się całkiem zdrowy. Jedynie ciągła czujność nie pozwala mi wypoczywać, zbijając wszystkie mięśnie w twardy podskórny pancerz.
***
Jeden ludzki zapach czuję częściej niż inne. To zapach właścicielki łagodnego głosu. Jest uparta, nie boi się mojego syku ani ostrych pazurów przecinających powietrze. Od dawna nie próbuje mnie już dotykać, po prostu do mnie mówi…
Najpierw sądziłem, że chce zwyczajnie uśpić moją czujność, zanim wykorzysta bezbronność. Czas mijał jednak nieubłaganie, wokół mnie zapachy zmieniały się i mieszały z dużą częstotliwością, ale ten jeden, dodatkowo oprawiony cichym wibrującym głosem, czuję cały czas, w regularnych odstępach.
Ku mojemu zdziwieniu, w pewnym momencie role odwróciły się. Zapragnąłem, by tajemnicza osoba zabiegała o mnie bardziej, niż dotychczas. Przestałem więc machać łapami, grozić warczeniem i czekałem na odwzajemnienie zainteresowania. Jak na złość, obiekt mojej fascynacji pozostawał niewzruszony, wciąż uparcie utrzymując dystans, który ja sam przecież wyznaczyłem na początku naszej znajomości.
Wreszcie, sfrustrowany do granic możliwości, postanowiłem wziąć sprawy w swoje łapy – dosłownie! Zawsze, gdy czułem znajomy zapach blisko siebie, wyciągałem jedną łapę najdalej jak mogłem, próbując chociażby musnąć poduszkami moją niewidzialną przyjaciółkę. W pewnym momencie udało mi się złapać coś, co chyba było koniuszkiem palca. Stał się on moim trofeum. Nagle zapragnąłem dotykać go częściej i dłużej. Robiłem to, aż nie poczułem na swojej głowie całej dłoni, która zjechała po moim futerku od uszu aż po czubek ogona.
Tak właśnie zaczęliśmy należeć do siebie – ja i moja niewidzialna przyjaciółka – może nie na zawsze, może nie tak całkowicie, ale z pewnością prawdziwie.
Często myślę o tych niewidomych psach, które obserwowałem na farmie. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek poczują się bezpiecznie w swoim bezkształtnym świecie. Chciałbym tego. Teraz już jestem pewien, że wcześniej byłem w błędzie. Nikt nie powinien być sam na sam z ciemnością. Ja na szczęście już nie jestem.
Anna Maria Pomianowska
Jeśli spodobało Ci się to opowiadanie, możesz wpłacić datek na rzecz schroniska w Korabiewicach https://korabkoweopowiesci.pl/korabkowe-opowiesci/anna-maria-pomianowska-ciemnosc/