AKTUALNOŚCI

17.12.2019

BEZGRANICZNA POTRZEBA MIŁOŚCI - KORABKOWE OPOWIEŚCI

Kiedy się urodziłem, mówili na mnie „charakterny”. Cokolwiek wtedy to nie znaczyło, byłem przekonany, że jestem wyjątkowy. Silny, odważny, przebojowy. Typowy facet. Nie nerwowy czy agresywny. Bo i po co? Mało jest ludzi na tym świecie, którzy wykazują takie cechy? Ja byłem inny, łagodny, lecz potrafiłem wyznaczać swoje granice. Przecież nikt nie lubi, gdy włazi mu się w życie z brudnymi buciorami. Grono zaufanych przyjaciół, a w zasadzie dwóch braci, wystarczyło. Nigdy nikomu się nie narzucałem. Wiedziałem, że szybko znajdzie się serce, które mnie pokocha – z moim podejściem do życia i nieziemskim wyglądem. I była taka jedna. Mieszkała w sąsiedztwie. Miała na imię Karolina. Tylko ona potrafiła przenikliwie spojrzeć w moje oczy i odczytać mój nastrój. Byłem pewien, że kiedyś będziemy razem. Cholerny, naiwny marzyciel! Życie jednak szybko zweryfikowało moje przekonanie, ale o tym później.

 Kiedy inni dorastali, świetnie się bawili, mając cudowne rodziny, ja zrozumiałem, że moje życie jest nietypowe. Nie znałem wielu, ale gdzieś w głębi duszy czułem, że coś jest nie tak. Ba! Od zawsze wiedziałem, że jestem inny. Inny w sensie – lepszy? Nie tym razem. Kiedy zmarła ciotka Baśka, ja i moi bracia wylądowaliśmy na bruku. Nikt nas nie chciał. Bo i na co komu trzy sieroty…

 Najgorsza była zima, święta. Ludzie w pośpiechu robili zakupy, dźwigali choinki, piekli pierniki. Nie narzucałem się. No dobra, może raz. Było mi tak cholernie zimno, a z jej domu dochodziły apetyczne zapachy. Pomyślałem: święta są, może zaproszą zbłąkanego wędrowca. Moi bracia sobie radzili. Ja nie. Nie potrafiłem kraść z miną świętego, w nadziei, że mi się upiecze. Oni tak robili i byli na wygranej pozycji. Ja, zbyt naiwny i zbyt szczery, umarłbym z głodu na tej ulicy, gdyby nie moja jedna, jedyna szansa – dom pani Kuźniakowej. Tak jak wspominałem wcześniej. Święta, zapachy, atmosfera. Znała mnie. Byłem pewien, że chociaż na Wigilię da mi miejsce przy stole. Albo cokolwiek. A mówiąc: cokolwiek, miałem na myśli jakiś kawałek smażonego karpia czy małą miseczkę kutii. Nie liczyło się coś konkretnego. Byle zapchać pusty żołądek. Nie byłem wybredny. Dla dzieciaka z ulicy słowo „wybredny” nie istniało. Życie nauczyło mnie, żeby brać, co dają. Trochę jedzenia i ciepły kąt. Chociaż na jedną noc poczuć się członkiem rodziny. Niestety. Kuźniakowa na mój widok kompletnie straciła empatię i ducha świąt. Przepędziła mnie z domu, krzycząc, że rodzina z zagranicy przyjeżdża poznać polskie tradycje, więc niepotrzebny jej śmierdzący przybłęda. O tradycji pustego miejsca przy stole chyba kompletnie zapomniała…

 Tak mijały lata. Błąkałem się po świecie, szukając swojego miejsca. Śmietniki były niczym wykwintne restauracje. Jakie resztki można było na nich znaleźć! Rarytasy! Ludzie potrafili wyrzucać całkiem dobre jedzenie, całkiem niezniszczone ubrania. Radziłem sobie. Ba! Nie miałem wyjścia. Musiałem przecież jeszcze opiekować się braćmi.

 Któregoś wieczoru Rysiek zwichnął nogę. Leżał, mówiąc, że to koniec. Nie powiem, nie było nam do śmiechu, ale z drugiej strony wiedziałem, że lubi udawać. Niezły z niego aktor był. Nagle podeszła do nas piękna dziewczyna. Ot tak, po prostu na ulicy pełnej ludzi nie zatrzymał się nikt prócz niej. Wysoka, szczupła, blondynka. Przypominała mi Karolinę, tę Karolinę, którą pokochałem za dzieciaka. Nie żebym wtedy był dorosły. Byłem nastolatkiem, wierzącym w to, że jestem dorosłym, odpowiedzialnym facetem.

– Biedaku… – czule ujęła nogę Ryśka, a ja widziałem, jak mój brat rozpływa się pod jej dotykiem. Puścił mi oczko. Zrozumiałem, że symuluje i poczułem, jak w moich żyłach krew buzuje coraz mocniej. Byłem na niego wściekły. Na niego, a w zasadzie na siebie. Upolował taką dziewczynę, bo był sprytniejszy ode mnie. Ja, kompletna ciamajda, postanowiłem trzymać się na uboczu. Wiedziałem, że nigdy nie spojrzy na takiego kogoś jak ja.

 Okazało się, że dziewczyna ma na imię Kasia, a jej oczy były najpiękniejszymi, jakie w życiu widziałem. Powiedziała, że mieszka z mężem, ale ten chwilowo wyjechał w delegację i że jeśli mamy ochotę, to możemy u niej przenocować, dopóki nie znajdziemy czegoś konkretnego. Chciała nas! Chciała nam pomóc. W pierwszej chwili byliśmy zszokowani, że ta młoda kobieta jest taka przyjazna, ale potem wystraszyłem się, że jest po prostu naiwna. Co by było, gdybyśmy okazali się złodziejami czy mordercami? Ona sama, duży dom i mąż na wyjeździe. Dziewczyna przygarniająca pod swój dach trzech facetów. Strasznie to dziwne, ale zarazem ekscytujące.

 Pojechaliśmy jej autem do jej domu. Dom to w sumie mało powiedziane. To była willa! Wielki telewizor, wygodna kanapa, nawet wanna z hydromasażem! Wszędzie marmury i perskie dywany. Wszystko wypucowane na błysk. Trafiliśmy do nieba.

– Ja tu zostaję! – rzucił Rysiek, gdy przekroczyliśmy próg domu.

Wieczorem zaprosiła nas na kolację. Pieczony kurczak ze szpinakiem. Pychota! Co prawda, na początku żaden z nas nie wiedział, czym jest zielona breja, wszak na śmietniku nigdy takie rarytasy nie lądowały, ale zjedliśmy wszystko.

Po kolacji Kaśka pokazała nam nasz pokój. Nigdy do tej pory nie spałem w tak wygodnym łóżku. Czysta pościel, zapach świeżo upranych firanek mieszający się z zapachem herbaty, którą zaparzyła na wieczór Kasia. Ledwo przyłożyłem głowę do poduchy, a odpłynąłem. Poczułem się jak nigdy dotąd. Poczułem się potrzebny i szanowany. Poczułem się wyjątkowo.

Rano obudziły mnie krzyki dochodzące z dołu. Okazało się, że mąż Kaśki wrócił wcześniej z delegacji.

– Żartujesz?! Czemu jesteś tak nieodpowiedzialna! Wyjeżdżam na trochę, a ty sprowadzasz do naszego domu trzy przybłędy! Matka Teresa od siedmiu boleści! – wrzeszczał.

Wpadłem do kuchni. Postanowiłem, że zrobię wszystko, by chronić tę dziewczynę. I choć znałem ją zaledwie jeden dzień, wiedziałem, że nie zasługuje na takie traktowanie. Dała mnie i moim braciom więcej niż ktokolwiek. Dała swoje serce, zaprosiła do swojego domu. Oszalałem na jej punkcie.

– Zostaw ją! – warknąłem nerwowo.

– Daj spokój! – Kasia stanęła między mną a swoim mężem. – To nie ma sensu. Marcin ma rację. Musicie stąd odejść… – szepnęła, zamykając mi drzwi przed nosem.

– Odwieź ich… Wiesz dokąd… – usłyszałem tylko.

Zamarłem. Do bidula?! Tylko nie tam. Wiem, byłem zwykłym dzieciakiem, który teoretycznie powinien się tam znaleźć, ale nie chciałem stracić swojej wolności, swojej przestrzeni. Ja i przytułek? Przecież do takich miejsc trafiają sami bezużyteczni nieudacznicy. Dlaczego niby miałbym stać się jednym z nich?

W drodze do bidula Kaśka milczała. Patrzyłem na zmieniające się krajobrazy za oknem. Pewnie po raz ostatni. Nie byłem optymistą. Byłem realistą. Przecież nikt nie dałby dachu nad głową całej naszej trójce. Albo nas rozdzielą, albo zostaniemy tam na zawsze. Moi bracia cieszyli się jak głupi. Nie wiedzieli, co nas czeka.

Gdy dotarliśmy na miejsce, zderzyliśmy się z szarą rzeczywistością. Cała masa dzieciaków takich jak my – porzuconych, niechcianych. Opiekunowie, którzy chociażby chcieli, nie mogli nam poświęcać całych dni. W końcu mieli nas tylu… i jeszcze całą tę biurokrację.

– Będę was odwiedzać. Przysięgam – szepnęła Kasia, ujmując moją twarz w swoje delikatne dłonie. Spojrzała mi prosto w oczy. Dałbym wszystko, że mówiła prawdę. I teraz straciłbym wszystko.

Mijały godziny, dni, miesiące. Już nigdy więcej nie spotkałem Kaśki. Zrozumiałem wtedy, że kobietom nie wolno ufać. Nie była pierwszą, która mnie zraniła, zawiodła.

 Wpadłem w jakąś cholerną rutynę. Budziłem się rano, jadłem, zajmowałem się czymś bezsensownym, potem obiad i byle do kolacji. Kiedy wszyscy już spali, ja leżałem patrząc w sufit i zastanawiając się, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby nie Kaśka. Może i byłbym głodny, bez dachu nad głową, ale byłbym wolny. Wolny. Tylko ja i moja przestrzeń, mój świat. Świat bez miłości i szacunku, ale należący wyłącznie do mnie.

 Najgorsze były wizyty potencjalnych rodzin gotowych na adopcję. Mama, tata, dzieci. Oglądali nas, słodzili, obiecywali. Po którejś z wizyt zrozumiałem, że ich słowa to czysta fikcja. Traktowali nas jak małpę w zoo, ale nie członka rodziny. Rodziny, którą naprawdę zapragnąłem posiadać. Nie chciałem reszty życia spędzić w bidulu. I choć nie było mi tu najgorzej, bo opiekunowie, jak mówił Rysiek „ciocie”, robiły co w ich mocy, aby umilić nam czas, to jednak była gdzieś we mnie potrzeba uwolnienia się stąd, znalezienia domu, bezpiecznej przystani.

Rysiek to już raz prawie znalazł rodzinę. To było lato. Zabrali go jakoś przed wakacjami. Cieszył się jak głupi.

– Proces adopcyjny przeszliście pomyślnie, gratuluję – powiedziała „ciocia”, wręczając jakieś dokumenty nowej mamie.

Z jednej strony byłem totalnie załamany, ale z drugiej… pomyślałem, że chociaż jeden z całej naszej trójki niech ma lepiej. Zostałem tylko ja i Maksymilian. Po miesiącu Rysiek wrócił. Okazało się, że jego nowa familia leciała na wakacje na Majorkę i nie przemyśleli tego, że im się rodzina powiększy. Ryszard wrócił do bidula i znów byliśmy we trójkę. Wygłupialiśmy się, stroiliśmy żarty i wiedzieliśmy, że mamy tylko siebie.

Kolejne lato minęło bez emocji. Gdy nadeszła jesień, przyjechali nowi. Nowi, w sensie nowe dzieciaki i nowi, w sensie nowe rodziny, które były gotowe na adopcję. Nadszedł czas na piękną bajkę dla Ryśka i Maksa. Samotne starsze małżeństwo postanowiło adoptować dwóch, jak to powiedzieli, łobuziaków. Moi bracia znaleźli dom. Ja zostałem sam. Im tak bardzo nie zależało. Mnie owszem. Oni tak naprawdę zgarnęli moje marzenia.

– Nie smuć się, kochanie – pocieszała mnie opiekunka. – Na ciebie też kiedyś przyjdzie czas – mówiła, ale wiedziałem, że kłamie. Nikt mnie nie chciał. Taka była prawda. Nie wiem, co było ze mną nie tak. Byłem za brzydki, za głupi, za stary. Nie wiem. Przysięgam, że gdyby mi ktoś powiedział „Stary, masz za mało intelektu”, wziąłbym się za czytanie książek, byle tylko dorównać innym. „Stary, jesteś mało urodziwy” – poszedłbym na siłownię i spa, byle tylko dorównać innym. „Stary, jesteś za mało zabawny” – nauczyłbym się magicznych sztuczek, byle dorównać innym.

Innym, znaczy szczęśliwszym. Innym, znaczy mającym dom i rodzinę.

 – Z nim dzieje się coś złego. On oszalał – usłyszałem któregoś razu o samym sobie.

Ba! Oszalałem! Chciałem wykrzyczeć to całemu światu, ale milczałem. Czy to by coś zmieniło? Jak miałem nie szaleć, skoro nikt mnie nie chciał!

Jakiś czas temu dali mi nawet Wolontariusza. Swoją drogą, ciekawe imię, ten „Wolontariusz”. Grał ze mną w piłkę, chodziliśmy na spacery, gadaliśmy o życiu. Dużo mi opowiadał. Łaziłem za nim jak cień. Wręcz przykleiłem się do niego. Byłem pewien, że to jakiś „starszy brat”, który lada moment wyciągnie mnie z bidula. Po miesiącu pojawił się nowy wolontariusz i okazało się, że to nie żadne imię, tylko funkcja. Mimo wszystko wolontariusze byli fajni. Robili to, na co ciocie nie zawsze miały czas i siłę, wpadali do nas i dzień wyglądał od razu lepiej, ale co z tego. Byli, a potem znikali i wszystko wracało do szarej rzeczywistości.

 W pewnym momencie tak bardzo zapragnąłem żyć poza murami bidula, że naiwnie zacząłem się uśmiechać, wygłupiać do tych wszystkich mam i ojców, byle tylko mnie stąd zabrali. To też nie pomogło, więc zamknąłem się w sobie. I niech mi nikt nie powtarza, że na mnie przyjdzie czas. Pewnie, że przyjdzie. Ale to będzie jedynie czas na śmierć. Na powolną, wypełnioną boleścią i samotnością śmierć. Bo skoro moje serce, które w mig przywiązywało się do innych ludzi, nic nie znaczy… Bo skoro moja dusza, gasnąca każdego dnia z braku nadziei na lepsze jutro… Bo skoro moje oczy, pełne bezgranicznej potrzeby miłości, nic nie znaczą, to nie pozostaje mi nic innego jak czekać na koniec.

 Cześć. Mam na imię Fokus, a to historia mojego beznadziejnego życia. Rysiek (Rahim) i Maks (Magik) znaleźli swój dom. Ja już straciłem na niego nadzieję.

Anna Balińska

Jeśli spodobało Ci się to opowiadanie, możesz wpłacić datek na rzecz schroniska w Korabiewicach https://korabkoweopowiesci.pl/korabkowe-opowiesci/anna-balinska-bezgraniczna-potrzeba-milosci/